W ręce trzymam papierowe ręczniki. Powoli odrywam listek po listku. Biorę do ręki butelkę z płynem, który czyści wszystko. Wszystko. Olej, ślady po palcach, zaschnięty keczup. I TO. Patrzę jak mgiełka, która jeszcze przed chwilą unosiła się w powietrzu osiada na blacie mojego drewnianego stołu w kolorze ciemnej wiśni. Bardzo starego mebla. Pamiętającego wiele świąt i rodzinnych obiadów. Rozmów telefonicznych i nieprzespanych nocy nad kolejnymi sprawami. Okruchów chleba po śniadaniu i śladów po dziecięcych zabawach w Picassa. Ciast o różnym smaku i wypitych do nich kaw. Piętrzących się papierów i wczorajszych gazet do przeczytania. Wiele przeszedł i wiele już widział. TO co wydarzyło się wczoraj byłoby zapewne dla nowej produkcji nie do udźwignięcia.
Długie miesiące minęły nim zaprosiłem ją na kawę. Nie znałem jej wcale. Nie wiedziałem nawet jak się nazywa. W którym biurze pracuje. Piętro też było dla mnie zagadką. Widzieliśmy się tylko w windzie. Ciasnej. Za ciasnej jak na taki wielki biurowiec. Rano i późnym popołudniem. Czasem wciskała za mnie guzik. Pamiętała. Kobiety z reguły mają lepszą pamięć. Czasem, gdy zjeżdżaliśmy w dół nasz środek lokomocji był tak zapchany, że stała wepchnięta w mój tors. Wstrzymywałem oddech. Myślałem, że wszyscy słyszą jak wali mi serce. Bałem się ruszyć. Gdy tak dotykała mnie swoimi plecami moja koszula zaczynała lepić się do pleców. Winda jechała szybko. Zatnij się , zatnij! –myślałem. Nigdy tego nie zrobiła. Szlag by trafił te nowe, nieśmiertelne mechanizmy.
Innym razem to ja stałem przed nią. Czułem jak jej mała buzia opiera się o moje ramię. Przyciska się niby przypadkiem. Gdy wsiadłem do samochodu na rękawie marynarki zobaczyłem jej długi, rudy włos. Delikatnie go zdjąłem i schowałem za folię od dowodu osobistego. Miałem coś co było jej. Teraz było moje. Ogień jej włosów był tak gorący jak moje ręce, gdy przekraczała próg windy.
Po pięciu miesiącach nastąpiła okazja by zamiast zdawkowego „Dzień dobry.” z dołączonym w gratisie uśmiechem zamienić dwa zdania z kategorii „Powiedz co wreszcie idioto. „. Postawiłem na pogodę. Wreszcie byliśmy sami. Biurowiec lekko opustoszał. Zaczął się czas urlopów. Firmy wykorzystywały go również na malowanie, mycie okien, pranie wykładzin i inne prace mające na celu odświeżenie lokali. Patrzyła mi w oczy bez skrępowania. Do tej pory mijała mnie wzrokiem obojętnie, tego dnia jakby wszystko się zmieniło. Widziałem to wyraźnie. Chciała więcej. Czasu. Słów. Nie chciała rozmawiać o tym co za oknem. Ciężko mi było wytrzymać to spojrzenie. Wzrok uciekał na delikatnie błyszczące usta. Mogłem pojechać z nią w górę. Dalej. „Odprowadzić” ją tak jakby. Nie zrobiłem tego. Byłem zbyt oszołomiony tym co się wydarzyło. Wysiadając z windy wyciągnąłem do niej tylko rękę i wydusiłem swoje imię. Myślałem, że się zakrztuszę. W ustach miałem Saharę.
Nie mogłem się na niczym skupić. Moja praca robiła się za mnie sama. Mechanicznie. Moje myśli były ciągle przy niej. Myślałem o kolorze jej butów. Dlaczego taki wybrała? Wieczorem leżąc w wannie przywoływałem w myślach każde zdanie, które padło w trakcie naszych rozmów. Słowa rozkładałem na litery. Zastanawiałem się co by jej mogło sprawić przyjemność, czym ją zaskoczyć by nie wymknęła mi się z rąk. Rano, gdy stojąc przed lustrem wiązałem krawat układałem w głowie to, co chciałbym jej powiedzieć. I już czułem niedosyt. To musiało się wreszcie skończyć.
Chciałem ją zaskoczyć. Sprawić by poczuła się wyjątkowo. Wszystko wydawało mi się zbyt proste i oczywiste. Znałem jednak panią Halinę. Dobrego ducha korporacji. Z problemem życiowym każdy facet uderzał do Haliny. Była jak matka. Nie raz pomagałem jej wciągać wózek do tej przeklętej windy. A jak sprzątała nasze biuro zawsze znalazła czas by wypić z nami herbatę i zamienić parę słów. Wiedziała o człowieku wszystko. O każdym zakamarku jego duszy. O tym co jest ważne i co nieistotne. Nie raz po rozmowie z nią zastanawiałem się jak to jest, że taka kobieta, o tak szerokich horyzontach zajmuje się tak prostym zajęciem jakim jest sprzątanie. Któregoś dnia sama niepytana powiedziała.
-Wojtek, jak ja przyjechałam do miasta to nie miałam nic. Matka mi spakowała w torbę zszytą na prędce ze starych materiałów ubrania i trochę słoików. Ojciec wcisnął w rękę pieniądze na dwa miesiące na przeżycie i smarcząc powiedział „…no…więcej nie mam”. Odwiózł na dworzec, wsadził w rozklekotany pekas i tak wylądowałam tu. Nie było czasu na głupoty. A plany miałam wielkie. Szkoła. Studia. Ale trzeba było szybko znaleźć pracę. Za coś żyć. Rodzicom pieniądze odesłać. Później pojawił się piękny Romano Italiano – tu przerwała i rumieniec oblał jej twarz.
– Wiatr we włosach, szum w uszach, dzikość młodości, a na Święta trzeci miesiąc. Ale nie żałuję. Zwyczajnie lubię swoją pracę. – faktycznie Halina zawsze była uśmiechnięta. I dlatego, gdy kolejny dzień nie mogłem wymyślić czym zaskoczyć tę śliczną rudą główkę nogi same mnie do niej pokierowały.
Wysłuchawszy mojej historii sięgnęła do kieszeni fartucha i wyjęła pęk z kluczami. Odpięła dwa i włożyła mi do ręki.
– Zabierz ją do nieba. – powiedziała. Nie chwyciłem od razu sensu jej słów.
– Chcesz zrobić wrażenie, tak? – spojrzała na mnie badawczym wzrokiem.
– Jasne. – odparłem.
– To nad czym się zastanawiasz. Musisz zrobić coś niespotykanego. Coś po czym zmiękną jej kolana. A wierz mi wiem o czym mówię.- położyła swoją dłoń na mojej ręce.
– Więc otwórz sobie te drzwi do szczęścia. Daj sobie pomóc. Tylko nic nikomu nie mów. – spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
Otworzyłem dłoń. Na kluczach nalepiono małą karteczkę z napisem „DACH”. Niebo. No tak, pomyślałem. Tam na pewno jeszcze nie była. Tam ja również jeszcze nie byłem. Schowałem klucze do kieszeni koszuli i chwyciłem Halinę za ręce. Pocałowałem ją w jej nieduże, naznaczone już czasem dłonie.
– Dziękuję, sam bym na to nigdy nie wpadł. – powiedziałem.
– Wpadłbyś wpadł. Tylko kto by Ci klucze dał?- roześmiała gładząc mnie po przedramieniu.
Po czym odciągnęła swój wózek i ruszyła z nim w drugą stronę korytarza. Nie pozostawało mi nic innego jak ułożyć resztę planu. Co można robić na dachu po szesnastej w słoneczne popołudnie?
Gdy spotkaliśmy się następnego dnia w windzie zapytałem czy ma czas po pracy.
– Czy Ty mnie zapraszasz na randkę? – w windzie zrobiło się nagle bardzo duszno. Za duszno.
– A dasz się zaprosić na randkę? – czułem jakbym cofnął się w czasie. Jakbym miał 12 lat, a ona była moja pierwszą miłością. Czułem jakąś niezdarność tego pytania, ale chyba na to właśnie czekała.
– Myślałam, że nigdy mi tego nie zaproponujesz .- pierwszy raz spuściła wzrok rozmawiając ze mną.
Nie zdążyłem powiedzieć nic mądrego oprócz „To na razie”, bo winda zatrzymała się, a ja musiałem wysiąść i wpuścić do niej następne osoby. Głupio wyszło, ale jej odpowiedź chyba bardziej mnie zaskoczyła niż klucze, które dzień wcześniej dostałem od Haliny.
Wieczorem wyciągnąłem wieki nieużywany kluczyk od szafki stojącej w sypialni. Otworzyłem ją jak Alibaba skarbiec. Było tam prawie wszystko. Na pierwszej półce albumy ze zdjęciami. Wziąłem do ręki pierwszy. Gruby i ciężki. Twarda, zielona okładka na której widniał złoty napis PHOTO lekko przytarta czasem chroniła wspomnienia. Tamtych dni już nie wrócę, Ciebie już nie ma – pomyślałem . Przez chwilę zastanawiałem się jeszcze czy nie przysiąść na brzegu łóżku i nie zatracić się we wspomnieniach. Minęło już dobre pół roku odkąd tego nie robiłem. Minęły cztery lata odkąd wyjechałaś by ułożyć sobie życie na nowo. Spojrzałem jeszcze raz na dawne czasy. Odłożyłem album z powrotem. Uśmiechnąłem się. Wygrałem. Tym razem demon mojej przeszłości został zdeptany.
Popatrzyłem na drugą półkę. W rządku poukładane leżały dokumenty. PIT-y, dokumenty sądowe, akty notarialne, dokumenty do samochodu.
Tuż pod nią zaczynał się rząd szuflad. A w nich cała małżeńska pościel zbierana przez lata. Prześcieradła z gumka i bez gumki. Gładkie i polarowe. Poszewki na poduszki. Duże moje, małe jej. Jednokolorowe moje, jej w zwierzyniec wszelaki. Poszwy na kołdry. Trochę wypłowiałe, ale wciąż miękkie w dotyku. Zamknięte przez lata ciągle pachną jej perfumami. Zadziwiające, pomyślałem schylając się by otworzyć ostatnią szufladę. Wyciągnąłem koc. Duży, uszyty z grubego materiału, w kolorze nieba. Prosty i gładki jednak, gdy dotykało się go palcami zatapiały się one i ginęły w jego puszystości. Był idealny w swej prostocie. Spakowałem go do torby. Zamykając szafę ponownie wbiłem wzrok w półkę z albumami. To już zamknięty rozdział. Zamknąłem drzwiczki i przekręciłem kluczyk w zamku.
Otworzyłem szafkę w kuchni. Wyciągnąłem dwie beżowe miseczki. Owinąłem je dokładnie bawełnianą koszulką i tak opatulone zaległy spokojnie na kocu. W szufladzie znalazłem małe łyżeczki. Wyjąłem plastikowy pojemnik i włożyłem je do niego, by się nie zapodziały. On również wylądował w torbie. Przypomniałem sobie o plastikowych szampankach, które stały nie rozpakowane od Sylwestra. Białe kieliszki były tak wykonane, że można było w pierwszej chwili pomyśleć, że to najprawdziwsze szkło. Ich ciężar był porównywalny. Okalał je namalowany wzór ze złotej serpentyny. Dobrze, że zasnąłem przed dwunastą, pomyślałem pakując je torby. Zajrzałem jeszcze do szafy w przedpokoju. Spod sterty starych swetrów wyciągnąłem przenośną lodówkę. Teraz miałem już wszystko. No, prawie wszystko. Musiałem jeszcze zrobić rano zakupy.
Wieczorem, gdy leżałem w łóżku nie mogłem zasnąć. Moja ręka wciąż wędrowała w stronę telefonu. Co chwilę odpalałem Facebooka by popatrzeć na jej zdjęcie profilowe. Morze. Ona stojąca boso, w jednej ręce trzymająca klapki, druga ręka trzymająca kapelusz. Stoi bokiem, woda moczy jej cienką, długą spódnicę. Widzę tylko profil. Najpiękniejszy nos jaki widziałem. I te włosy, które chwytając promienie słońca żarzą się kuszącą obietnicą.
I tak zasnąłem. Z komórką na piersi. Wstałem zebrałem ze stołu papiery , chwyciłem torbę i wyszedłem z mieszkania. Zszedłem do samochodu i włożyłem rzeczy do samochodu. Wyjąłem z torby termos i zamknąłem auto. Przeszedłem na drugą stronę ulicy do cukierni.
– To samo co zwykle ? – Danka uśmiechnęła się do mnie zza lady.
– Modyfikacja zamówienia. – odparłem. Uniosła lekko brew i spojrzała na mnie wyczekująco. Podałem jej termos.
– Latte do pełna poproszę. Espresso w kubku. I kanapkę.- patrzyłem jak napełnia termos kawą i zerknąłem na zegarek. Miałem jeszcze dużo czasu. Rozglądając się po szklanych półkach dostrzegłem słój wypełniony lizakami. Nie były to jednak zwykłe lizaki. Kolorowe cukierki na patyku miały przeróżne formy. Były tam biedronki, samochody, smoki, kwiatki, serca i inne zakręcone w błyszczącą folię cudeńka.
– Danuś weź mi jeszcze podaj ze trzy lizaki – wskazałem palcem na ścianę.
– Dla chłopczyka czy dziewczynki? – zapytała. Uśmiechnąłem się.
– Dla dziewczynki.- powiedziałem wyjmując portfel z kieszeni. Podstawiła pod ścianę niewielką drabinkę i ściągnęła z niej szklany słój. Otworzyła wieko i wyjechała dwa kwiatki i misia.
– Na pewno się spodoba dziewczynce. – powiedziała związując je atłasową tasiemką.
– Na pewno. – odparłem.
– A lody masz? – zapytałem.
– A jakie? Pojedyncze czy w opakowaniu?- Danka już zmierzała w kierunku lodówki.
– W opakowaniu. Wanilia i czekolada. – dołożyła do torby z kanapką dwa pudełka lodów, a do oddzielnej małej torebki włożyła lizaki.
– Dziękuję. U Ciebie zawsze wszystko można dostać.- zapłaciłem za swoje zakupy i wziąłem torby do ręki.
– Miłego dnia i do zobaczenia wieczorem na trasie. – powiedziała Danka i położyła mi resztę na blacie.
– Oczywiście, wieczorem znów biegamy. – zabrałem pieniądze i wyszedłem.
Otworzyłem samochód. Termos z kawą włożyłem do torby, lody wylądowały w lodówce, lizaki położyłem na siedzeniu. Uchwyt na napoje jak każdego ranka zaczął się czule ściskać z espresso. Popatrzyłem chwilę na tę martwą naturę. Gdyby ruda była tym kubkiem ….
Wsadziłem kluczyk do stacyjki. Włączyłem radio i usłyszałem jego głos. Zawsze atakował mnie w przełomowych momentach. On, Grechuta, Jantar, Wodecki i Krawczyk. „Banda” leczących pęknięte serca z gotowymi receptami na lepsze czasy. Dziś wlewał mi się „Wspomnieniem” w ucho. Niemen. Na pewno. „To Ty, to Ty jesteś ta dziewczyna…”. Wiedziałem i bez jego podpowiedzi. Musiałem tylko zebrać się w sobie. Odgonić czarne chmury. Nie myśleć o przeszłości. Dać sobie szansę.
Dojechałem do pracy przed czasem. Nie spotkaliśmy się w windzie. Pierwszy raz od nie pamiętam kiedy. Wysłałem jej wiadomość w Messengerze. „Cześć, będę na Ciebie czekał o szesnastej na dole. Nie zmieniłaś zdania 🙂 ?”. Odpisała prawie natychmiast. „ Hej, nie mogę się doczekać.:)”. Poczułem jak poranna kanapka drętwieje w brzuchu. Espresso ścisnęło ją tak mocno, że zrobiło mi się niedobrze. Nerwy. Radość. Wszystko mi się mieszało. Miesiąc temu rzuciłem palenie. Teraz był właśnie taki moment. Idealny by zapalić. Sięgnąłem do plecaka. Wyjąłem paczkę z pięcioma papierosami i małą, żółtą zapalniczką. Szybko schowałem je z powrotem. To był głupi pomysł. Idiotyczny. Wyjąłem gumę i poczułem się od razu lepiej.
Dzień dłużył mi się cholernie. Co chwilę patrzyłem na zegarek. Na ręce. Na komputerze. Na telefonie. Na ścianie. Odpisałem na zaległe maile. Wykonałem parę telefonów. Przygotowałem dwie mowy końcowe. Nie wiem czy najlepsze. Na pewno niezłe jak na mój stan umysłowy. Wyszedłem z biura wcześniej niż zwykle. Zjechałem windą na dół i wyszedłem na zewnątrz. Wyciągnąłem torbę z samochodu, zabrałem lodówkę i ponownie wszedłem do budynku. Ciężkie, stalowe drzwi windy ponownie stały przede mną otworem. Wszedłem do środka i wcisnąłem guzik ostatniego piętra. Wysiadłem z windy. Na tym korytarzu byłem chyba dwa razy, Znalazłem korytarz z drzwiami prowadzącymi na dach. Wyjąłem klucze Haliny i otworzyłem drzwi. W maleńkim przedsionku zamontowano mocne, duże, szerokie schody prowadzące na dach. Postawiłem na ziemi swój majdan i wszedłem na schody. Drugim kluczem otworzyłem klapę, Ręką pchnąłem ją w górę. Uderzył mnie w twarz ciepły podmuch wiatru i oślepiające słońce. Wszedłem na dach. Było ciepło, ale nie gorąco. Siedzące na obrzeżach ptactwo poderwało się do lotu. Przestrzeń była spora. Pokryta trawą. Na samym środku ustawiono dziesięć uli w różnych kolorach. Jeden finansowałem sam, a widziałem go pierwszy raz. Robiło to wszystko piorunujące wrażenie. Pogratulowałem w myślach Halinie genialnego pomysłu. Natura w samym centrum. Pod samym niebem.
Zszedłem po rzeczy i ponowne wdrapałem się na dach. Postawiłem torbę i zacząłem się rozpakowywać. Wyjąłem koc i przygniotłem go lodówką o którą oparłem termos. Wyciągnąłem miseczki i kieliszki. Wszystko wyglądało lepiej niż przypuszczałem. Usłyszałem dzwoniący telefon. Chwyciłem szybko plecak i wyciągnąłem go. Mój ogień. Dzwoniła już drugi raz.
– Gdzie jesteś? – zapytała z lekkim niepokojem w głosie. Spojrzałem na zegarek. Faktycznie już byłem spóźniony.
– Coś mnie zatrzymało. Za chwilę będę. Czekaj. – chwyciłem plecak i udałem się w kierunku schodów. Zamknąłem kluczem właz, drzwi i pojechałem po moją Panią. Tak Marku G. To ona będzie moją Panią. Teraz albo nigdy.
Gdy wychodziłem przed budynek już ją widziałem. Stała tak sama na chodniku jak na tym zdjęciu z Facebooka. Bokiem. Włosy znów skrzyły się od słońca. Na jej delikatnym biodrze spoczywała mała torebka wtulająca się w zieloną sukienkę wiązaną na szyi. Spojrzałem na jej stopy. Obuwie sportowe. Całe szczęście – pomyślałem i odetchnąłem z ulgą. Miałem nadzieję, że nie będzie miała oporów przed krótką wspinaczką.
– Dzień dobry.- powiedziałem. Odwróciła się do mnie, dotknęła dłonią mojego ramienia i pocałowała mnie w policzek. Na chwilę odebrało mi mowę, ale i dodało odwagi. Nie spodziewałem się tak spontanicznego powitania. Chwyciłem ją za rękę.
– Chodź. – pociągnąłem ja za sobą w kierunku budynku.
– Tam?- spojrzała na mnie zaskoczona.
– Przecież właśnie skończyliśmy pracę. Zapomniałeś czegoś? –zaśmiała się.
– Tak jakby.- odparłem.
Wsiadaliśmy do windy w milczeniu. Widziałem budzącą się w jej oczach ciekawość. Wcisnąłem guzik ostatniego piętra.
– Ostatnie piętro? Nie pomyliłeś czegoś przypadkiem?- zaskocznie w jej oczach było coraz wyraźniejsze.
– Absolutnie.- uśmiechnąłem się tajemniczo.
Dojechaliśmy na górę. Stanęliśmy na korytarzu. Poprowadziłem rudą ścieżką, którą podążałem samotnie godzinę wcześniej.
– Teraz Pani wybaczy, ale wyjątkowo pójdę przodem. – powiedziałem stawiając stopę na pierwszym stopniu drabinki.
– Naprawdę zamierzasz tam wejść? – słyszałem lekki niepokój w jej głosie.
– Ależ oczywiście. Zobaczysz świat z innej bajki.- odparłem.
– Ja?!- usłyszłem zduszony z niedowierzania głos.
– A widzisz tu kogoś jeszcze?- powiedziałem otwierając klapę.
-No chodź.- zamachałem do niej ręką. Widziałem jak ostrożnie stawia nogi na schodkach. A już myślałem, że się nie odważy. Podałem jej rękę i tak po chwili stała obok mnie pod samym niebem. Czułem jej chłodną i lekko wilgotną dłoń. Bała się. Miała lęk wysokości. Jednak starała się bym tego nie zauważył. Na początku wcale nie dostrzegła mojej niespodzianki.
– Jak tu …niesamowicie- powiedziała osłaniając ręką oczy. Podeszła do barierki odgradzającej ule od reszty przestrzeni.
– I co będziemy tu robić? Zbierać miód? – zapytała patrząc na latające pszczoły.
– Nie do końca, ale też będzie słodko.-podszedłem do niej, obróciłem ją w swoją stronę i zaprowadziłem wprost na rozłożony koc.
Zobaczyłem jak otwiera usta i cicho wypuszcza powietrze. Zaniemówiła. Usiadłem na kocu i rozlałem kawę do kieliszków. Lody przetrwały i teraz czekały na pierwsze ruchy naszych łyżeczek.
Wyciągnąłem mój lizakowy bukiet.
– Dla najpiękniejszej rudowłosej kobiety stąpającej po Ziemi – zasłoniłem nimi swoją twarz.
Wzięła je do ręki , „powąchała” i szepnęła:
– Są piękne. Dziękuję.-
Teraz, przecierając stół po TYM wracam do tego „Dziękuję”. To była nasza czwarta randka. Pierwsza u mnie. Nie wytrzymała. Nie wytrzymałem. Zachłannie zbierane pocałunki. Jej ręce w pośpiechu rozpinające moją koszulę i paznokcie wbijające się w tors. Stłuczone talerze i kieliszki. Rozlane na stole wino. Ona leżąca na nim. Jej nogi na moich ramionach. Stopy, które w ekstazie zbadały każdy fragment mojej twarzy. Jej krzyki. Sąsiad walący w sufit. Mój skurcz w pośladku, który złożył moją głowę prosto między jej piersi. Piękne, duże i miękkie. I znowu to czułe „Dziękuję” po . Tym razem wymruczane prosto do ucha, przypieczętowane najbardziej podniecającym pocałunkiem jakiego doświadczyłem.
Nie patrzę już na Twoje zdjęcia. Uleczyła moją znękaną duszę. Niepotrzebnie się bałem. Straciłem tyle czasu na Ciebie, czekając na Twój powrót wierząc i modląc się do Twoich obrazków. A przecież nigdy nie powiedziałaś, że wrócisz. Nie zadzwoniłaś nawet raz. Dziś wiem, że z nią będę szczęśliwy. Że chcę by to wino rozlewało się na stole każdego dnia. Na stole, podłodze, kanapie , w samochodzie. Obudziłem się. Obudziła mnie.
#opowiadanie #winda #wino #stół