
Robert.
Wąska, brukowana uliczka. Odgałęzienie rynku. Było już bardzo późno. Ostatnie miejsce do którego miałem dziś dotrzeć. W coraz bardziej dziwnych miejscach lokalizują te firmowe sklepy. Samochód tam nie dojedzie. W skórzanych pantoflach po całym dniu w trasie na sam koniec półmaraton po kocich łbach z kartonami. Marzenie przedstawiciela handlowego na dorobku.
– Jak słodko – wyszeptała składając ręce Pani Kasia, gdy otwierając drzwi od jej lokalu zadzwoniłem głośno dzwonkiem wiszącym nad drzwiami.
Miejsce było ciepłe i klimatyczne. Zmieniło się zgodnie z porą roku. Oprócz markowych słodkości można było przysiąść przy jednym z pięciu stolików i napić się kawy lub czekolady. Zjeść lody pełne bakalii, naprawdę ciągnącej bezy, tęczowej galaretki lub super ciepłej szarlotki.
Czasem przechodząc przez drzwi wadziłem o gałęzi ozdobione gęstą, srebrną watą. Innym razem straszyła mnie czarownica tudzież drobne, rajskie jabłuszka. Latem, jak teraz Katarzyna wieszała kwiaty. Chińskie, sztuczne, ale barwne badziewie nieszkodzące mojej fryzurze. Tak zdecydowanie najbardziej lubiłem lato. Wychodziłem z lokum bez dodatków we włosach.
Spocony jak świnia, z czołem płynącym jak potop w Biblii, rękoma zawalonymi kartonową górą na czuja dotarłem do lady. Z westchnieniem w myślach by urocza Pani Kasia nie pomyślała, że wychodzę z formy, z gracją, której pozazdrościłaby pewnie i baletnica, odłożyłem pakunki.
-…a tu faktura. Dzień dobry, choć już prawie dobry wieczór, bo taka to późna pora. – wyjmując papier spomiędzy jednego a drugiego opakowania ukazałem swą facjatę.
– Jak słodko – powtórzyła odbierając ode mnie dokumenty. Faktycznie musiałem wyglądać „słodko”. Zlepione i oklapnięte włosy. Strużki potu dzielnie torujące sobie drogę po każdym zakamarku mojego ciała: skroniach, karku, kręgosłupie, bokach…Na wpół mokra koszula. Stopy zaduszone po wielogodzinnych czułych ściskach skóry.
Spojrzałem jej głęboko w oczy. Gdyby nie to, że w zeszłym roku wyszła za mąż może i bym się nią zainteresował. Przetarłem ręką czoło by dać sobie jeszcze chwilę do namysłu. Co można odpowiedzieć pod koniec dnia pracy w ponad trzydziesto stopniowy upał ładnej mężatce wiedząc, że mąż pewnie czai się gdzieś na zapleczu?
– Naprawdę? Myśli Pani, że któraś by się nade mną ze mną zlitowała? Bo nie wiem w którym kierunku mam później iść jak od Pani wyjdę. Do baru czy do sklepu po bułki na śniadanie.
Katarzyna przyglądała mi się badawczo.
– Ciągle sam? – zapytała dyskretnym tonem.
Nachyliłem się.
– Ciągle poszukuję – ściszając głos powiedziałem jej do ucha.
– uuu …- przyłożyła dłoń do ust. Nikt nie dziwił się jak Pani Kasia. Z prawdziwym przejęciem. Z niedowierzaniem.
– Trzeba coś z tym zrobić – zarządziła.
– Dario !- zapiała.
Z zaplecza wyłonił się Dario, ślubny Katarzyny.
– O dzień dobry Panie Robercie. No co tam Kasiu?
– Zobacz sezon urlopowy w pełni a Pan Robert nie ma towarzyszki podróży. Może by się tak umówił z siostrą tego mechanika Twojego przyjaciela?
Machając ręką Daria patrzyłem to na niego to na nią. Widziałem, że zbiera swoje rozpływające się myśli patrząc na małżonkę i analizując jej słowa.
– No co jest z Tobą do cholery? Obudź się człowieku! Nie widzisz, że Pan Robert jest w potrzebie?!- Katarzyna trąciła bokiem męża widząc brak jakiejkolwiek reakcji na jej wcześniejsze słowa.
Dario puścił moją rękę.
– Czy ja wiem? – spojrzał na mnie od góry do dołu.
Poczułem się jak pies na wystawie.
– Czego nie wiesz? Czy się spodoba? –
– No…-przeciągnął ciszej Dario. Miałem chyba tego nie słyszeć, tak jakby.
Nie lubiłem takich aranżowanych spotkań. Później się zaczynały telefony „po”. A opowiadaj, a jak było, a czy pasuje, a tak w ogóle jakie ty masz stary szczęście. Wcale tak to nie wyglądało. Daleko tego szczęścia było szukać. Zwykle po drugim, góra trzecim spotkaniu się kończyło. Dziewczyny może i nie brzydkie, ale hmmm no nie ten poziom intelektualny. A ja szukałem kogoś kogo poziom zainteresowań będzie się gdzieś poza horyzont kosmetyczki. Choćby jej zawartość była wielka niczym wór Święta Mikołaja, a zawartość była warta więcej niż mój zegarek.
– To już nie Twój problem. Jak się mają dogadać to się i bez Ciebie dogadają. –Katarzyna wyszła zza lady i chwyciła mnie za ramię.
– Pan tu sobie, Panie Robercie usiądzie ja zaraz coś Panu przyniosę. – pewnym ruchem zaprowadziła mnie do stolika pod okno.
Po chwili wróciła z tacą z zimną kawą z lodami. Uwielbiałem jej kawę. Nigdzie takiej nie robili.
– Nie trzeba było – czułem, że zaczynam się pocić jeszcze bardziej.
Uśmiechnęła się i zapytała – A jak Pan stoi z czasem w najbliższy weekend?
Ten weekend był na wpół wyjazdowy. Rano miałem być za miastem służbowo.
– Pracuję. – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Następny?- Katarzyna nie dawała za wygraną. Chciała się chyba zapoznać z moim całym grafikiem.
– Wolny. Nic w planach. –
– Idealnie. To już ma Pan zaplanowany. Grill u nas na działeczce. Pozna Pan JĄ. Ona pozna Pana. I zobaczymy co to z tego wyniknie.- i ponownie schowała się na zaplecze.
Wróciła z kartką z narysowanymi liniami prostymi i poprzecznymi. Jakimś ślimakiem pośrodku. Kółkiem z boku. Wpisała ze trzy numery. Dorysowała domek z kominem. A jak. I dymem. Wyciągając do mnie rękę z mapą powiedziała:
– … i wtedy pojedzie Pan cały czas prosto jakieś trzysta metrów, aż do małego ronda. Skręci Pan w lewo i dalej jeszcze ze dwa kilometry. Jak zobaczy Pan pole z pasącymi się końmi to już prawie Pan będzie na miejscu. O a to- i tu popukała w domek- to właśnie nasz domek. Śliczny prawda? – spojrzała na mnie wyczekująco.
Trzymaliśmy teraz tak razem tę niewielką karteczkę. Ja starając się chłonąć jak najwięcej z papierowego GPS Kasi błądziłem myślami pomiędzy planem zadań na następny tydzień a smakiem mrożonej kawy, która była wybitna. Ona oczekując na moją reakcję kurczowo ściskała za rożek kartkę.
– Piękny. Dawno nie widziałem tak ładnie narysowanej mapy. Marnuje się tu Pani.- oprzytomniałem. Katarzyna olśniła mnie swoim uśmiechem i puściła papier. Złożyłem go na cztery i schowałem do kieszeni koszuli.
– Tylko proszę nie zgubić. Choć jakby co numer ma Pan pewnie w swoim kalendarzu. Nie pożałuje Pan!- w ostatnim zdaniu nie udało jej się już ukryć pisku podekscytowania.
Zbladłem. To chyba jakaś poważna partia, że wzbudza aż takie emocje. Dziękując za ekstremalnie niebiańską kawę, której smak jeszcze pląsał po moim podniebieniu przez długie minuty po opuszczeniu lokalu Kasi i Daria, zacząłem zbierać się do wyjścia.
Maria
To był cholernie parny i gorący czerwcowy wieczór. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Majaczyło jeszcze różnymi odcieniami różu i czerwieni wśród gęstego kłębowiska na niebie. Moja biała, letnia sukienka – tak , sukienka!- wprawdzie troszkę za bardzo stykała się ze skórą, ale za to przyjemniej muskała nogi, gdy owiewał ją wiatr. To delikatne łaskotanie chwilami budziło mnie. Stałam tak już dobrą godzinę. Spojrzałam na zegarek. Teraz już będzie godzinę dwadzieścia. Oparta o nagrzaną od letniego słońca kamienną ścianę stałam grzecznie w długim ogonie, który – na moje oko – nijak się nie skracał. Teraz przeklinałam sama siebie za ten jakże idiotyczny pomysł. Bo czy ktoś przy zdrowych zmysłach stałby tyle czasu w kolejce po bilet? Nie. Tylko ja mogłam wpaść na ten pomysł. Choć…Tak naprawdę wszystko zaczęło się od tej niby banalnej, ale niebanalnej rozmowy.
Tego dnia już nic więcej nie mogło mnie wkurzyć. Taki mi się przynajmniej wydawało. Rano zapomniałam z domu zabrać telefonu. Dotarło to do mnie, gdzieś – nomen omen! – w trzynastej minucie w drodze do pracy. Niby blisko, a już za daleko by się cofać. Jakoś przeżyję – pomyślałam.
Gdy zajechałam na nasze pole parkingowe pod pracą okazało się, że ktoś – nie wiadomo kto – zajął moje miejsce. Po zrobieniu trzeciej rundki, wokół placu mogącego pomieścić grubo ponad 100 aut i nieznalezieniu wolnej miejscówki zrezygnowana podjechałam pod budkę Filipa. Zgasiłam auto, wyszłam z samochodu i zapukałam do jego drzwi.
– Hejka – powiedział otwierając je i automatycznie wyciągając ręce po klucze.
– Hejka. To co zwykle.- odpowiedziałam oddające je.
– Jak znajdziesz miejsce to go po prostu zaparkuj. Wielkie dzięki. No to buźka.- udając mój głos Filip przechwycił kluczyki.
Uśmiechnęłam się wiedząc, że zostawiam auto w dobrych rękach. Jednak mój humor w dalszym ciągu lekko się matowił.
Wchodząc do windy już byłam lekko spóźniona. W pierwszej chwili pewnie dlatego jej nie zauważyłam. Lecz, gdy podniosłam głowę by nacisnąć wygładzoną od ciągłego dotykania czwórkę zobaczyłam ją. Paula. Myślałam, że rzygnę na nią lub na stojącego obok niej prezesa. Szybko sięgnęłam do torby po butelkę wody . Odkręciłam butelkę i mocno pociągnęłam parę łyków patrząc ukradkiem w jej stronę. Patrzyła na mnie. To kurwa- pomyślałam . Po tym wszystkim jeszcze ma odwagę się patrzeć.
Paula. Była, obecna i pewnie przyszła kochanka mojego w-trakcie-rozwodu-więc-jeszcze-męża-ale-już-przed-ostatnią-rozprawą. Słowa nie wydusiła. Wydęła i wygięła swoje wąskie wargi coś na kształt złamanego półksiężyca. Spojrzałam na prezesa. Patrzył daleko przez przeszkolną windę . Albo myślał o czymś bardzo intensywnie albo poranna kawa jeszcze nie wpędziła jego geniuszu w ruch. Najistotniejsze było to, że nie patrzył w naszą stronę. Delikatnie, ale szybko i cicho odgięłam środkowy palec na swojej aktówce. Paula, która dostrzegła ten jakże wymowny ruch podniosła dłoń do góry i „odgarniając” włosy z czoła popukała się w głowę. Uśmiechnęłam się serdecznie. Prezes zerknął na mnie niepewnie czy to aby na pewno on jest adresatem mojej radosnej krzywizny, ale odwzajemnił uśmiech.
Gdy udało mi się wygramolić z windy na korytarz wpadłam prosto na moją-jeszcze-teściową. Specjalnie, lata temu wymusiła na moim-jeszcze-wtedy-żyjącym-teściu przeprowadzkę bliżej miejsca pracy syna by mu kanapki przynosić. Nie powiem momentami było to i nawet wygodne. Czasem miłe. Czasem wkurwiające. Z biegiem lat przestało być zabawne. Po jakichś 10-12 latach robiła już kanapki dla połowy brygady. W tym dla Prezesa. Przecież w każdej firmie to taki standard, że matki na emeryturach robią pracownikom śniadanio-obiady z dostawą do biura. Gabriela jednak biła konkurencję na głowę.
– Gabrie L –L –a. Ty źle to kochanie wymawiasz . G-A-B-R-I-E—L—L-A. Musisz to dwa „l” dobrze akcentować!!! No i pamiętaj- mamo tylko przy obcych – i puszczała oczko. Niby miała luźne podejście do stosunków międzyludzkich, a jednak, że się synkowi noga powinęła nie przełknęła.
– Andriu?! Ależ skąd! Mój Andriu! Noł łej! – biła się w piersi na sali rozpraw.
– Panie Sędzio, Pan na Adriu popatrzy- i patrzyła sama na siedzącego ze spuszczonego głową Adriu alias Andrzeja Polaka z Warszawy, który dla matki zawsze prawie urodził się USA (ale to już inna historia).
– Czy Andriu, czy on by mógł chociażby spojrzeć na jakąś inną kobietę, dziewką jakąś? – Sędzia przejechał ręką po aktach szukając w nich czegoś wzrokiem. W dupie miał to na co Adriu patrzył na co nie. Sprawa była prosta. W aktach były zdjęcia. A na zdjęciach…no cóż. Gabriella, matka Adriu nie musiała wiedzieć, że na zdjęciach Andriu posuwa w samochodzie Paule. W jej samochodzie.
Ale swoje trzy standardowe rozprawy sprawa mieć musiała. Na drugiej gwiazda Gabriella – moja-jeszcze-teściowa- próbowała co nie co zachować z majątku syna robiąc z niego dziewka orleańskiego. Sędzia jednak miał zdjęcia lepsze niż z rozkładówki Playboya. Pół mieszkania miało być moje.
Ku wielkiemu niezadowoleniu Gabrielli teraz wpadałam prosto na nią.
– No wiesz!- parskęła łapiąc mnie za ramiona.
– Żeby się tak przewracać od rana! Weź się w garść dziewczyno! Teraz to ja rozumiem czemu Andriu z Tobą niewytrzymał.Nie Ty jedna , nieostatnia. Wprawdzie Adriu już Twój nie będzie, ale może jeszcze jakiś nędznik Ci się trafi.
Z gracją się wyprostowałam. Chwyciłam swoją jeszcze-teściową za ramiona i ucałowałam powietrze nad jej jednym i drugim uchem.
– Dziękuję za troskę. Gdyby nie Twoje słowa…- tu dotknęłam ręką serca – …pewnie długo sama bym do tego niedoszła!
Wbiła we mnie spojrzenie.
– Odpocznnij.- ledwo wycedziła przez zaciśnięte zęby. Jednak trochę ją sprawa ruszała.
– Jak tylko Andriu zwróci mi pieniądze za prawnika – spuściłam oczy- to od razu ruszam na urlop.
Żadnej reakcji. Krok do przodu, paluch na guzik i tyle się widziałyśmy.
Ja również ruszyłam przed siebie, wprost do mojej samotni. Teraz samotni, bo koleżanka akurat była w Norwegii z rodziną u brata. Każdego dnia przesyłała mi zdjęcia. Z wycieczki w góry. Z mężem nad jeziorem. Z dziećmi w zaprzęgu reniferów. Jedzącą wieloryba. Filmiki z biegającymi łosiami. I inne gówna. Krew mnie zalewała od tych niewątpliwie pięknych widoków. Mój wyjazd w te wakacje został odłożony na bliżej nieokreśloną przyszłość. Ja musiałam zapłacić adwokatowi. W zamian za piękną fotorelację z Norwegii miałam dwa razy więcej pracy. Ciśnienie mi rosło i malało. Wrzuciłam na tapetę ostatnią fotkę wykrzywionej mordy renifera. Puściło.
Po obiedzie zeszłam do palarni. Często głównie po to by posłuchać. Bo w sumie to nie wiele już paliłam. Pół papierosa zwykle spalało się samo.
I właściwie, gdybym nie wylądowała tam, nie wylądowałabym później na ciepłej ścianie.
– Uuuu niedobrze – pociamkał kolega z pierwszego piętra.
Dziewczyna stojąca obok niego odwróciła się i popatrzyła na mnie ze współczuciem. To Justyna, sekretarka Prezesa. Jej jedna ręka powędrowała wprost do mojego policzka.
– To szmaciarz – Justyna dmuchnęła powietrzem w bok, jednocześnie gładząc mnie po skórze.
– Ale Ty się nie martw. To jest dobra lalunia. Pół roku i puści go kantem.- delikatnie zdjęłam jej rękę i wyciągnęłam paczkę papierosów.
– Mało mnie to Justynko interesuje. To – jakby to powiedzieć – już nie moja sprawa.- i podpaliłam sobie slima.
– Brawo!- wystawił rękę do przybicia piątki młody. Mało entuzjastycznie, ale przybiłam.
– To teraz musisz poszukać zastępstwa.-Justyna już mierzyła oczyma moje centymetry. Uda, biodra, spojrzała na cycki zmarszczyła nos i pokręciła głowa, ale nic nie powiedziała.
– Muszę ? – prawie się zakrztusiłam „ę”.
– No jasne. Wiesz ile Ci zazdrości.- zamilkła i spojrzała na windę czy aby ktoś z niej nie wychodzi.
– Gdyby zaczęli wydawać tygodnik w naszym biurowcu od tygodni byłabyś na okładkach. – oczy jej błysnęły.
– W czym przyszłaś do pracy a w czym ona. Klasa kontra wieś. Co gotujesz, a czy ona w ogóle umie. A z kim jesteś, a jak długo wytrzyma ona z nim itd. Tytułów mogłabym mnożyć. Ale najbardziej to Ci zazdroszczą …odzyskanej wolności.- oplułam się ze śmiechu.
Zobaczyłam swoją WOLNOŚĆ. Wracam do wynajmowanej kawalerki, bo szanowny Adrieu-jeszcze-mąż zamki wymienił.
– Jak Sąd uzna, że wspólne to sprzedamy. Teraz chce mieć trochę prywatności.- Chryste, kurwa, gdzie ja miałam oczy, te siedemnaście lat temu, bo uszom nie wierzyłam słysząc te słowa.
Wita mnie ciasny pokoik z blado pastelowym zdjęciem kwiecia na ścianie oprawionym w plastiki. Jest i łóżko, całkiem spory telewizor, parę kwiatków na parapecie. W przedpokoju, który jest też kuchnią stoi stara ruska lodówka. Pierwsze dwa tygodnie chodziłam przez nią niewyspana do pracy. Zgrzytała i charczała po czym przechodziła w stan uśpienia. I znów. Zaterkotała cicho. Coś jakby odpadło w środku. Zagrzmiało. Zgrzytnęło. I ponownie cisza. Tak w ciągach. Za to kuchenka prawie, że nowa. Tak nowa, że aż strach dotykać.
Ale jest też cisza. Pustka obijająca się o ściany. Siadam na łóżku nie zdejmując butów, nie odkładając na bok torebki. Patrzę tempo w czarną plazmę. To będzie kolejny samotny wieczór przez, z , patrząc się na, słuchając, oglądając magicznego pudełka. Tych wszystkich ludzi, których tak naprawdę nie znam i nigdy nie poznam.
W tym samym czasie niecałe dwadzieścia pięć minut samochodem mój cudowny jeszcze-mąż, którego tak kochałam w naszym mieszkaniu w naszym łóżku pierdoli Paulę.
Tak. Wolność. To właśnie o nią mi chodziło, gdy składałam papiery o rozwód.
– Jak dla mnie spoczko – rzekł Andrzej chłodno nie patrząc mi w oczy, czytając pismo informujące o pierwszym wezwaniu na sprawę. Następnego dnia moje rzeczy spakowane w torby na śmieci czekały do odbioru u zaprzyjaźnionej sąsiadki.
A myślałam, że będzie chciał zawalczyć. Zrobi jakiś gest. Cokolwiek. Pomyliłam się bardzo. Ale wiem, że nie zasłużył. Na to co miał.
On jednak był szczęśliwy, a ja … stałam w miejscu. Justyna miała rację. Czy to jeszcze nie za wcześniej? Jak nie wyjdę do ludzi to się nie przekonam. Tylko gdzie?
– …inaczej sprawy nie załatwisz. Musisz i koniec! – zarządziła chowając zapalniczkę w biustonosz.
– Tylko gdzie? – czy ja to powiedziałam na głos? Chyba tak.
– Gdzie, gdzie. Tam, gdzie chodzą ludzie. – o to było dopiero odkrycie.
– No faktycznie. Klatki schodowe, ulice, sklepy. – zaczęłam wyliczać, ale Justyna wraz z kolegą, który od miesięcy zabiegał o jej uwagę już zbierała się do wyjścia.
Zostałam sama znów. Teraz prócz ciągłego podminowania, które od rana nieustająco rosło dołączyło podłamanie. Dogasiłam papierosa, postałam jeszcze chwilę i wróciłam do swojego biurka.
Wtedy zaczęłam myśleć, gdzie mogłabym poznać takiego – jak to nazwała moja-jeszcze-teściowa, – „nędznika”. Jeżdżenie do pracy samochodem zapewne utrudniało napotkanie osobników innej płci. Po pracy zostawało jednak sporo czasu.
Pierwszy do głowy przyszedł mi jakiś duży sklep. Supermarket. Pochodzę sobie z koszykiem i popatrzę. Może, gdzieś między regałami z pieluchami a Domestosem będzie czekał on. Taki wysoki, z metr osiemdziesiąt, ciemne włosy, lekko podkręcone wilgocią i idealnie głada skóra. Strąci – niby przypadkiem – z półki opakowanie z papierem toaletowym, schyli się i powie- O przepraszam ! . Wyciągnie rękę i powie- Tadeusz – i doda jakby przepraszająco – po ojcu. Wtedy , po tym pierwszym uderzeniu papierem toaletowym, i następnym wywołanym przetworzeniem w mózgu obrazu pięknego Tadeusza odpowiem – Maria, ale nie wiem po kim– i spłonę ja, moja twarz, a ziemia rozstąpi się i mnie pochłonie.
Czy nie mogłoby tak być ? Jednak czy taki Tadeusz dojrzałby taką Marię w sklepie ? Ile kilometro godzin musiałbym wychodzić by chciał we mnie trafić papierem? Zamajaczyło mi pasmo siwych włosów i ja ciągle chodząca po sklepie. To chyba nie był najlepszy plan.
Kino odpadło zaraz po tym jak pomyślałam : A może kino? I sama pokręciłam głową. No, bo jak w ciemności, go przecież nie dopatrzę. A i do kina coraz mniej ludzi chodzi. Prędzej jakbym się ustawiła pod kinem miałabym większe szanse. Wówczas musiałbym sobie znaleźć jakieś zajęcie co miałabym pod nim robić. Inaczej wyglądałabym co najmniej dziwnie wystając samotnie pod miejscem publicznym. Porzuciłam ten pomysł.
Może park? Idę uliczką i widzę jak biegnie. Biega. Nie za wysoki. Blondyn. Słuchawki w uszach. W pasie przypięty pies. Piesek. Potrąca mnie. Nogi mi się uginają, przewracam się na niego i padamy razem na trawnik. Kable wypadają mu z uszu. Smycz się zrywa, pies ucieka. Patrzy mi w oczy i mówi:
– Przepraszam – i tak leżymy jeszcze dobrą chwilę wdychając zapach świeżej trawy.
W końcu podnoszę się z niego i proponuję, że razem poszukamy uciekiniera.
– Uciekinierki – poprawia mnie Konrad, o którym jeszcze wtedy nie wiem, że się tak nazywa.
I tak szukając przez ponad godzinę psa rasy border collie poznaję Konrada. On wieczorem zaprasza mnie na wino, a dwa tygodnie później jesteśmy już w drodze do Mrzeżyna. Albo Kamienia Pomorskiego. Bierzemy oddzielne pokoje, ale kto wie co może się wydarzyć, gdy szumi morze, słońce romantycznie wpada do wody, a człowiek płacze ze śmiechu po trzech kieliszkach dobrego wina. Może zrobimy wielkiego żółwia z piasku, może będziemy się kąpać, gdy zaświeci księżyc, a może …
Gdzie ja teraz park znajdę? Zaczęłam pukać ołówkiem o blat. Papiery nic nie zmalały od rana. Nic.
A pewnie ostatni znajomy mi kawałek trawnika właśnie zalewa betoniarka…
I nagle doznaję olśnienia. Słyszę rozbrzmiewające w głowie fanfary. Jakby na potwierdzenie słuszności moich decyzji okazuję się, że przynajmniej część planu jest możliwa do przeprowadzenia od zaraz.
Nigdy nie byłam na koncercie. Może takie kulturalne miejsce byłoby dobre by poznać np. Tymona?
– Ten głos. Jest niespotykany. Tak głęboko trafia do każdej, nawet najmniejszej cząstki człowieka. Teksty. Ta liryka…Co Pani na to?– odwracam głowę by zobaczyć co za niski i aksamitny głos dzieli się ze mną szeptem swoimi spostrzeżeniami o jednej z naszych najmłodszych, a najwybitniejszych piosenkarek. Nasze spojrzenia się krzyżują. Jego brąz ciemnieje, mój rozjaśnia widząc ten niewątpliwie atrakcyjny podbródek.
– Te słowa są takie…moje. Ubrane w nuty ściskają mnie dogłębnie, mogłabym jej słuchać bezkońca.– odpowiadam.
– Ja też tak to czuję – chwyta mnie za dłoń i zbliża ją do swoich ust. Czuję jak w środku cała drżę.
Taaak…Rozmarzyłam się. Moja wyobraźnia rozbiera i ubiera potencjalnego Tymona…Wpisuję w wyszukiwarkę, gdzie koncertuje ona. Moja przyjaciółka od samotnych wieczorów. Znajduje koncert za trzy tygodnie w niewielkim lokalu. Kameralnym, w podziemiach rynku. Klimatycznie i magicznie. Patrzę na ceny biletów. Przeżyję. Tak, to już postanowione. Po pracy jadę po bilety.
I tak dzięki Justynie, która trochę potraktowała mnie ambicjonalnie, stałam teraz w oczekiwaniu na zdobycie upragnionego biletu. A właściwie dwóch. Zamierzałam zapewnić sobie jakieś wsparcie jednak wciąż nie mogłam wymyślić kto byłby idealnym towarzyszem na koncert. Wydarzenie dopiero za trzy tygodnie. Zdążę kogoś namówić.
CDN…