To było tydzień temu. Siedziałem ze szklanką whisky wygodnie rozparty w swoim skórzanym fotelu. Była godzina 15-ta lub coś koło tego. Patrzyłem na trzaskający ogień w kominku, jak skacze z jednego kawałka drewna na drugie. Telewizor cicho grał, a pies leżał wywalony kopytami do góry wygrzewając się w swoim posłaniu po godzinnym spacerze. Mimochodem spojrzałem przez okno. W tej szarości popołudnia można było odnaleźć chwilę radości patrząc na padający śnieg. Człowiek stary i głupi. Ciągle się z tego cieszę. Jak dziecko. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk telefonu. Spojrzałem na wyświetlacz. Z ekranu spoglądała na mnie twarz starszego, uśmiechniętego pana z kotem na kolanach. Ojciec. Któż by inny. Nie mogłem nie odebrać. „Nie odbiór” skończyłby się telefonem na policję i podaniem mojego wizerunku do wiadomości publicznej jako wyszedł z domu i zaginął.
– Tato co się wydarzyło tym razem?- bez zbędnego dzień dobry, co słychać, bo ojciec miał zawsze milion opowiastek, którymi sypał jak magik kartami z rękawa.
– Synuś, no jak to co się wydarzyło! To Twoje urodziny dziś przecież, zapomniałeś ?! Ty chyba nigdy nie dorośniesz! – ojciec zaśmiał się po drugiej stronie.
Szlag. Spojrzałem na kalendarz. Faktycznie. Jak w mordę strzelił. 2 grudnia. A więc znowu się zestarzałem. I znowu zapomniałem pojechać do ojca…Ale ze mnie baran.
– No co Ty, Tato. Sprawdzałem Twoją pamięć. Miło, że dzwonisz. – grałem na zwłokę.
– A no chyba, że tak. Teraz wszyscy tak leczycie, ha! Ale o moją pamięć to Ty się synuś nie martw. My tu z Włodkiem sobie urządzamy rozgrywki szachowe to aż nam czachy parują. Muszę Ci powiedzieć, że prawie ciągle wygrywam. – ojciec znowu roześmiał się.
– No, ale co to ja chciałem… No tak, właśnie! Przecież dziś Twoje święto! Ja się do Ciebie nie wybiorę, wiesz przecież. Ale Ty, niewdzięczniku jeden , mógłbyś do staruszka wpaść. – usłyszałem, że ojcu chyba naprawdę jest przykro, że się nie pojawiłem.
– …więc życzę Ci zdrowia, byś miał więcej czasu dla siebie, by ten stary Wyrwiło odszedł jak najszybciej i oddał Ci oddział i… jakiejś ładnej pielęgniarki ! Tylko nie za grubej, by się w drzwi mieściła. Zdziadziejesz w tej kanciapie z tym burkiem. Miej litość nad starym ojcem, wnuka chce dożyć. – znowu się zaczyna, pomyślałem.
– Oj, Tato bardzo dziękuję, piękne te Twoje życzenia. Pielęgniarki mi nie życz jednak. Jeden fartuch w domu wystarczy. Wcale byśmy się pewnie nie widywali. Na razie mogę obiecać, że Cię odwiedzę. Przyjadę jeszcze w tym tygodniu to zagramy w te Twoje szachy. Zabiorę ze sobą Arnolda. – wiedziałem, że ojciec, stary kociarz mimo, że ciągle deklarował „niemiłość” do mojego znajdy to tak naprawdę życie by za niego oddał.
– Brudasa nie wpuszczę do domu – zaperzył się staruszek po czym po chwili dodał – no chyba, że będzie miał coś dla Marylin .
– Będzie miał. Obiecuję. Kończę, bo muszę się za chwilę zbierać. Wiesz jak to jest przebić się przez miasto w godzinach szczytu. – kłamałem, ale wiedziałem, że jak nie skończę rozmowy czekają mnie jeszcze długie minuty przy słuchawce.
– Nie wiem. Od lat nie jeździłem samochodem, a już po 16 – tej to nie pamiętam kiedy ostatni raz gdzieś jechałem. Ale wierzę i nie zatrzymuję. Jeszcze raz dobrego i czekam na Ciebie. A i o wnusiu pamiętaj!- trzask. Przerwał połączenie. Zawsze tak robił. Musiał mieć ostatnie zdanie.
„O wnusiu pamiętaj!”. A skąd ja mu wytrzasnę kandydatkę do produkcji wnusiów?! Starzy ludzie to mają czasem z głową coś nie tak. Naoglądają się tych seriali i marzy im się taka idealna rodzina. Nie zabiorę mu przecież telewizora…
4 i 1. Tak właśnie, 4 i 1. Lepiej to brzmiało niż 41. Metryki nie oszukasz. Spojrzałem na szklankę, która znowu wołała o napój. Nalałem sobie kolejnego drinka, urodzinowego. Co mam? Mieszkanie. Duże, 90 metrów. Parkiet z drewna, skórzane meble. Wielki salon z kominkiem i telewizorem. Sypialnie z łóżkiem robionym na zamówienie i specjalnym materacem sprowadzanym z Włoch. Gabinet do pracy z biblioteczką wartą majątek. Książki w skórzanych oprawach, niektóre to antyki. Nowoczesną kuchnię z milionami przycisków, które nawet nie wiem do czego służą. Nie jestem wybitnym kucharzem, a i szkolić się nigdy nie miałem czasu. Łazienkę, piękną stylizowaną na greckie klimaty. Czasem jak leżę w wannie to pytam się sam siebie po co mi to wszystko? Dopóki nie było Arnolda wracałem do domu jak do kostnicy, witał mnie przeraźliwy chłód i cisza. I jeszcze ten zapach. Jak w szpitalu. Mimochodem przynoszę go na swoich ubraniach. Dobrze, że stanęliśmy sobie na drodze – ja i Arnold. Zaczął przychodzić za suką sąsiadki i spał pod klatką. Wreszcie „dziewczyna” przestała pachnieć, a on na dobre zadomowił się przy domofonie. Więc go wziąłem. Teraz przynajmniej ktoś się cieszy jak wracam do domu i pachnie tak bardziej swojsko. Sąsiedzi też zaczęli się do mnie częściej uśmiechać. Widocznie pies u nogi czyni cuda. Już nie jestem bezdusznym potworem krojącym ludzi, a przejawiam jakieś ludzkie uczucia. Na rynku matrymonialnym jednak wciąż posucha. Arni nie jest jakimś Adonisem, ale mi chyba niczego nie brakuje. 193cm . Trochę dużo. Widziałem ostatnio to przerażenie w oczach tej kobitki z pekińczykiem. Tu niby się uśmiechała i już, już prawie miałem jej numer telefonu, aż nagle zobaczyła – rzekomo – w oddali koleżankę i poleciała w te pędy. A podobno wzrost w cenie. Szatyn. Zielone oczy. Numer buta 45. Zainteresowania – zwichrowane kręgosłupy. Rehabilitacja. Masaż. Bilard. Patrzenie w gwiazdy. Zwariowałem. Anonsuje się jakbym samochód wystawiał na sprzedaż. Chyba nie, ale tak to teraz wygląda, to zapoznawanie się. Mam wszystko i nie mam nic. Znów wziąłem do ręki telefon. Może kino? Przeciągnąłem palcem po kontaktach. Książka z mnóstwem nazwisk i nikim konkretnym by gdziekolwiek wyjść. Rafał byłby dobrym kompanem, ale mieszka na drugim końcu Polski. Aśka też by nie odmówiła, ale od pół roku siedzi na macierzyńskim. Odłożyłem aparat zrezygnowany. Dobijała 17-ta. Reszta potencjalnych towarzyszy ma dziś dyżur. Odpuściłem. Za stary jestem na samotne łażenie po kinach. Napełniłem szkło i udałem się do wanny.
Ojciec ma rację. Fakt, trochę za bardzo naciska, ale życie przecieka mi przez palce. Tyle zmarnowanych okazji. W głowie przewijały mi się twarze tych wszystkich pacjentek którym zwyczajnie nie umiałem patrzeć w oczy. One tylko czekały na mój znak, ja tylko czekałem aż w cholerę wyjdą z gabinetu. Dla niego idealne życie to rodzina, dla mnie mój gabinet.
Następnego dnia po skończonym dyżurze zjechałem windą na parking. W jednej ręce trzymałem papierową torbę z niedojedzonym lunchem, a w drugiej teczkę. Postawiłem torbę na samochodzie, a teczkę na ziemi. Włożyłem ręce do kieszeni. Kluczyki zniknęły. Kurwa. Niemożliwe, kluczyki nie znikają ot tak. Wróciłem do windy. Gdy przemierzałem korytarz oddziału dopadł mnie Wyrwiło i z uśmiechem szturchnął mnie w bok.
– A co to kolega domu nie ma? Zgubił coś? – powiedział z przekąsem i mrugnął okiem.
– Właśnie zgubiłem. Kluczyki do auta. Nie widział ich może pan, ordynatorze?- spytałem.
Wyrwiło zrobił się blady na twarzy, ręka z papierami lekko mu zadrżała. Może pomyślał, że posądzę go o podprowadzenie kluczyków😉?
– Skądże, gdzie ja bym pańskie kluczki mógł widzieć… – ledwo wydusił ordynator.
– Pan napiszę kartkę i zostawi w dyżurce. Może się znajdą. – twarz Wyrwiły nabrała rumieńców.
– Tak, chyba tak zrobię. – otworzyłem teczkę, wyciągnąłem długopis i czysty bloczek. „Dnia 3 grudnia zgubiono kluczyki do samochodu. Znalazcę proszę o odniesie zguby do przepięknych pań z gabinetu numer 10.” Taką kartkę przykleiłem przy wejściu na oddział, drugą wywiesiłem w dyżurce. Czekała mnie podróż autobusem przez miasto. W sumie mogłem zamówić taksówkę, ale już wieki nie jechałem komunikacją miejską. Czułem jak po plecach przebiega mi dreszcz emocji. Zupełnie jakbym zwiał z domu.
Poszedłem na przystanek. 15 minut spacerkiem od szpitala. Nie znalazłem żadnego kiosku ani biletomatu. Sprawdziłem, które autobusy dojeżdżają na moje osiedle. Jeden, co 6 minut. Biorąc pod uwagę warunki pogodowe i godziny szczytu, pewnie będzie spóźniony. Patrzyłem na ludzi na przystanku. Niektórzy tańczyli w miejscu w nadziei, że zrobi się im cieplej. Inni stali wgapieni w telefony. Jakaś kobieta nerwowo szarpała dziecko prawiąc mu kazanie o tym ile to czapek już zgubiło tej zimy. Już miałem wyciągnąć portfel i podejść do niej by dać jej na tę czapkę by tylko przestała ciągnąć tego dzieciaka, ale nadjechał autobus i tyle ich widziałem. Spojrzałem na ulicę i mknące samochody. Sznury samochodów. Po drugiej stronie ulicy witryny sklepowe nachalnie przypominały, że już niebawem święta. Wszędzie można było dostrzec barwy zielone, czerwone, złote. Stojące renifery w śniegowym puchu z waty, zwisające elfy z głupimi uśmieszkami i mikołaje z worami i bez worów. Nienawidzę świąt. Zwykle biorę wtedy dyżury. W tym roku jednak chyba nie uda mi się uciec. Nie mogę staruszka zostawić samego w pierwsze święta bez Mamy. To by był dla niego za duży szok. Sam, w pustym mieszkaniu z tymi smętnymi kolędami, które puszczają na TVP1. Tym razem dyżur będzie musiał wziąć kto inny.
Z moich świąteczno – przystankowych rozmyślań wyrwało mnie zmasowane trąbienie i przeraźliwy huk. Jadący prosto niebieski Nissan uderzył z dużą prędkością w wyjeżdżający z ulicy równoległej samochód, po czym obrócił się i wpadł na latarnię. Kierowca wyszedł z auta i nawet nie zainteresował się samochodem w który przed chwilą uderzył. Z rozbitym czołem, padł na kolana i zaczął płakać jak dziecko. Wprawdzie moje buty nie za bardzo nadawały się do biegania, ale popędziłem do drugiego kierowcy. Po drodze wyrzuciłem torbę z jedzeniem i jeszcze mocniej ścisnąłem teczkę. Z daleka widziałem, że z samochodu wciąż nikt nie wysiada. Przyspieszyłem kroku. Przy aucie już stał jakiś facet i przecierał szybę. Stary baran, pomyślałem. Zamiast organizować pomoc szuka sensacji. Odsunąłem pana od samochodu i szarpnąłem za klamkę. Gdy otworzyłem drzwi zobaczyłem niewielkich rozmiarów człowieka w cienkim płaszczu. Jego głowa leżała na kierownicy, a twarz zakrywała zasłona długich, ciemnych włosów miejscami zlepionych krwią. Więc to kobieta. Stosunkowo młoda. Schyliłem się by odpiąć jej pasy. Musiałem uważać, bo poduszka powietrzna nie wybuchła. Rękoma zacząłem badać jej stopy czy nic nie wpadło między pedały, czy bez problemu uda mi się ją wyciągnąć. Szczęśliwie przestrzeń pod nogami był pusta. Włożyłem jedną rękę za plecy, na wysokości łokcia pod pachy kobiety. Podtrzymałem jej brodę i ułożyłem jej głowę między swoim barkiem a głową. Jej usta dotyknęły mojego ucha i skroni. Poczułem elektryzujący wstrząs i nagle zrobiło mi się niebywale ciepło. Do rzeczywistości przywrócił mnie głos faceta od „mycia” szyb.
– Panie! Co Pan robisz?! Jeszcze ją uszkodzisz! Tu niedaleko jest szpital, zaraz przyjedzie lekarz to się nią zajmie. – darł się mi za plecami.
– Ja jestem lekarzem. A ją trzeba jak najszybciej stąd wyciągnąć. Pan zamiast się drzeć i pluć mi nad uchem niech robi to co mówię. – powiedziałem stanowczym tonem do barana. Baran jak baran. Zbaraniał. Myślałem, że się nie ruszy, ale posłusznie zrobił dwa kroki w tył czekając na dalsze instrukcje.
Chwyciłem przedramię niewiasty, ułożyłem je na wysokości brzucha i obróciłem ją plecami do drzwi samochodu.
– Teraz mi pomóż, chwyć ją za nogi – ponagliłem. Już razem przenieśliśmy ją na chodnik przeciskając się między tłumem gapiów. I wtedy po raz pierwszy tak naprawdę ją zobaczyłem. Delikatny podbródek teraz zakrwawiony i podrapany. Pociągłe, owalne rysy twarzy. Piękne, pełne usta w kolorze zmarzniętej róży, lekko rozchylone. Mały, zgrabny nos. Oczy przykryte ciemnymi, gęstymi rzęsami. Włosy, które widziałem już wcześniej, teraz same wsuwały się między moje palce. Lekkie, ale gęste, gładkie i lśniące. Znowu poczułem ten stan. Znowu odleciałem. Przestałem zachowywać się profesjonalnie.
– Chłopie, co się z Panem dzieje? Badasz ją czy nie?!- krzykacz nachylił się nade mną. Już go nie słuchałem. Nachyliłem się nad nią by sprawdzić czy oddycha. Oddychała. Słychać już było jadącą karetkę.
W karetce z mojego szpitala przyjechał chyba nasz najlepszy zespół. Kiedy sanitariusze zakładali dziewczynie kołnierz i przenosili ją na nosze, zdawałem im relacje z tego co się stało i co widziałem. Na pierwszy rzut oko nie widać było żadnych poważniejszych uszkodzeń, żadnych złamań, ale niestety nasza pacjentka ciągle była nieprzytomna. Chciałem wsiąść do karetki jechać z nią, być przy niej, ale mi nie pozwolili.
– Zostań. Poczekaj na policję. Przecież ona nie ucieknie. Dojedziesz później. Jesteśmy w kontakcie, będzie dobrze. – powiedział do mnie Darek zamykając drzwi karetki. I zostałem. Sam na środku skrzyżowania, czekając na policję, patrząc jak ona odjeżdża.
Od tego momentu minął tydzień. Ordynator wyjątkowo pozwolił mi wchodzić na oddział, gdzie leży. Jestem przy Niej codziennie. Nikt Jej nie szuka. Jej, Kasi Z. Dotykam jej chudej i bladej dłoni, poprawiam kroplówki, pościel i poduszkę. Gładzę włosy. Czekam, aż otworzy oczy. Wiem, że to nie przypadek, że znalazłem się wtedy na tym skrzyżowaniu. Nie mogę spać, nie mogę jeść. Czekam. Arnolda zawiozłem do ojca. Gdy opowiedziałem mu tę historię, aż podskoczył na fotelu i klasnął w ręce.
– To ona!- powiedział.
– Jaka ona?- zapytałem.
– No ta, właśnie ta. To tej właśnie szukałeś nie szukając baranku.- uśmiechnął się tajemniczo.
Już miałem coś odburknąć, ale…chyba znowu miał rację. Założyłem szybko buty i bez słowa pożegnania pognałem do szpitala. Musiałem ją natychmiast zobaczyć.
Wpadłem na oddział jak strzała. Leżała tak samo jak wtedy, gdy widziałem ją ostatni raz. Opadłem zrezygnowany na krzesło. Wziąłem do ręki kartę. Wszystkie parametry w normie. Więc dlaczego nie otwiera oczu? Zamknąłem jej rękę w swojej i … zasnąłem. Po godzinie obudziło mnie miarowe ściskanie- najpierw delikatny ruch palców w dłoni, później coraz silniejsze uściski. Nasze dłonie wciąż były złączone, a ja wpatrywałem się w nie jak zaczarowany, jakbym pierwszy raz widział rękę na oczy. Spojrzałem na jej twarz. Powieki zaczęły jej drżeć. Czułem jak zaczynam się pocić. Moja ręka była wilgotna, serce przyspieszyło, a kołnierzyk koszuli zaczynał być mokry. Wreszcie otworzyła oczy. Wielkie, nieprzytomne, cudowne , najpiękniejsze oczy jakie widziałem w kolorze gorzkiej czekolady. Przyciągnąłem jej dłoń do ust i dopiero po chwili się opamiętałem.
– Baśka! Szybko, otworzyła oczy!- darłem się na cały oddział jak wariat wzywając oddziałową. Spojrzała na mnie. Próbowała się uśmiechnąć.
– Jesteś. Teraz już nie pozwolę Ci zasnąć. – powiedziałem. Mocno przycisnęła moją rękę do swojego policzka i kiwnęła głową.
#Chwytrauteka #opowiadanie