
Byłam dziś w Warszawie.
Byłam dziś w Warszawie. Dawno mnie tu nie było. Długo. Bardzo. Wieki całe. Wysiadłam w Centrum.
Tuż pod Pałacem. Tak. Tym starym Pałacem. Wiem po co tu przyjechałam. Choć tak naprawdę wcale
nie powinnam. Nie powinnam tu wcale przyjeżdżać. Nienawidzę tego miasta. Niewielu rzeczy tak nienawidzę, ale tego miasta od zawsze. Zawsze się w nim gubię. Ono jakby celowo robi mi na złość. Choć widzę, że ludzie się jakoś się zmieniają. Nie wszędzie, ale jednak.
Myślę sobie…
I tak wyszłam. Patrzę, jeździ paru chłopaków na deskach. Myślę sobie: „Teraz, zimą? Na deskach?”.
Ale im zima wcale nie przeszkadza. Mają czapki na głowach i rękawiczki. Takie bez palców. Taki styl. Miejski. I odśnieżone. Właściwe to wydeptane. Jakiś typ zapierdala z łopatą. Widzę górę śniegobłota. Kilka takich gór. Szkoda, że takie paskudne. Takiego syfu topniejącego. To nie polskie góry wiosną.
To centrum ohydnej Warszawy brudną zimą.
Nie wiem czy dobrze pamiętam adres.
Stoję, patrzę, rozglądam się. Nie wiem dokąd iść. Nie wiem czy dobrze pamiętam adres. Czy wzięłam
to co miałam wziąć. Wkładam rękę do kieszeni. Widzę stoi przede mną jakiś facet. Tak na oko koło pięćdziesiątki. Wysoki. Czarna czapka na głowie. Buty do biegania. Legginsy czerwone. Myślę „ Czy to się dalej nazywa legginsy? Czy ja już jestem taka stara? Sprawdzę to w domu.” Jakaś kurtka obcisła. Zapewne taka by wygodnie było biegać. Nie wiem czy takie ubranie ma jakąś specjalistyczną nazwę. Właściwe czy ja muszę się znać na wszystkim. Pozbyłam się już tego strachu, że na wszystkim się nie znam. Tego szczucia wzrokiem i głupich zdziwopytań, że czegoś nie wiem. Unosi nogi. Góra, dół, góra, dół, góra, dół. Pewnie rozgrzewkę robi. To nic, że centrum miasta.
Pewnie tu mieszka.
Pewnie tu mieszka. Za chwilę i on wkłada rękę do kieszeni tej swojej bluzo-kurtki czy jak to się zwie. Chyba poczuł, że się na niego gapię. Odwraca się do mnie. Nasze spojrzenia krzyżują się. „Kurwa…” myślę sobie. „Znowu te brązowe oczy. Czy to jakieś przekleństwo?”.
–Chcesz?– pyta i uśmiecha do mnie.
–Nie, nie palę.- udaję głupka, a w kieszeni obracam zapalniczkę. Tamtą zapalniczkę. Fioletową.
-A Pan biega i Pan pali?– ćwiczę swoją odwagę. Dawno z nikim nie gadałam. Z pół roku będzie.
Może mi chociaż powie w którą do cholery stronę mam iść.
– A co to przeszkadza? Przecież w Olimpiadzie startować nie będę.– zaczyna się śmiać. Uśmiecham się
i ja. Patrzę się na jego nogi. No, nogi ma takie jakby biegał prawie każdego dnia. Tak w ogóle co mnie obchodzi to jego bieganie? Niech sobie biega, na zdrowie. Ja tam biegać nie lubię. Wolę spacery.
Jakieś kocham.
Zimno mi. Zapomniałam swoich rękawiczek.
– A Pan mi powie…Jak ja mam dojechać pod ten adres…– wyciągam z kurtki pomiętą kartkę. Małą, prostokątną, znaczoną krwią. Na kartce prócz adresu, niżej nabazgrolone jakieś kocham i żebyś pamiętał, i takie tam miłosne pierdoły. Firmową. Wódkową. Patrzy się na mnie trochę jak na nienormalną. Trochę z politowaniem. Patrzy na moje ręce. Czerwone.
– Nie masz telefonu? – pyta. Ściskam plecak. Moja wyobraźnia szaleje. „Złodziej. Biegacz, złodziej.”
-Zapomniałam. – kłamię. Obejmuje mnie ramieniem. Drugą ręką wskazuje mi wejście do stacji metra. Wejście do stacji obok z którego wychodziłam. Pamiętam je. Jak przez mgłę.
– Widzisz to wejście? Tam, tam musisz iść. A potem…potem. Słuchaj czy Ty masz jakiś długopis? – Odwracam do niego głowę. Patrzę na niego nieprzytomna.
Długopis?
„Długopis?”, myślę sobie. Zawsze mam przy sobie długopis. Kucam. Otwieram plecak. Grzebię. Przewalam coś w plecaku. Znajduję. Stary, biały długopis z warszawską Syrenką. O losie, cóż
za ironia! Daje mu. Próbuje mi coś naskrobać na tym kawałku kartki.
-Nie pisze. – zwraca mi. Jeszcze raz sięgam do plecaka. Wyjmuje kolejny. Pisze. Jakąś mini-mapę
mi rysuje. „O jakiś grafik mi trafił. Architekt. Planista czy cholera wie kto. Chyba jednak nie złodziej.”– przestaje się bać. Oddaje mi kartkę i długopis. Tłumaczy mi wszystko po kolei. Spokojnie, po kolei. Chyba ze trzy razy.
–Słuchaj czy Ty w ogóle chcesz tam jechać?– patrzy na mnie i trze ręce. Sama się zaczynam zastanawiać po raz kolejny. Czy chce. Myślę, że tak. Ale on wie lepiej.
-Chyba tak.– przecież on w ogóle nie wie po co jadę.
–To jedź. Tylko się zgub.- klepie mnie po plecach.
– Jak dla mnie – nie powinnaś. Nie warto.- i odchodzi. Zostaję sama. Patrzę za nim. Właściwie odbiega. Nie po to wyszłam z domu by teraz wracać. Mam coś dla Ciebie.
Wielki bałagan.
Idę. Ostatni raz patrzę na warszawski syf. Wchodzę do metra. Zjeżdżam schodami. Trzęsą się jak cholera. Nigdy się tak jeszcze nie trzęsły. I ja się cała trzęsę. W środku. Gdy zjeżdżam na dół jestem
w totalnym szoku. Trwa przebudowa. Wielki bałagan. Wielki remont. Garstka ludzi na peronie. Na stacji hula wiatr. Jednak jest trochę cieplej, niż tam na górze. Na peronie stoi młody człowiek ze straganem. Sprzedaje pierniki. Różne. Głównie serca i gwiazdy. Lekko brązowe, lukrowane. Nic specjalnego.
Moje serce jest pęknięte. Z wielu powodów. Ani nic już w moim życiu nie świeci jak jakaś jebana gwiazda. Ale lubię pierniki. Najbardziej te z Torunia. Bardzo lubię. Kurwa, co to za stacja?! Od kiedy w metrze rozkładają stragany?! Podchodzę do niego. Chyba wezmę. Kupię. Może zjem w drodze do domu.
Może dam Tobie. Może komuś. A może zostawię na Święta, których nienawidzę. Wyciągam portfel.
W pośpiechu mylę euro ze złotówkami. On uśmiecha się, pakuje, wydaje mi reszty, pieniądze wkłada
do saszetki. Po czym zadaje mi chyba najdziwniejsze pytanie jakie słyszałam od obcego człowieka.
Czy wezmę dla niego pożyczkę. Tylko 10 koła. Patrzę na niego oniemiała, jest bardzo gruby.
Wham i „Last Christmas”.
Świat zwariował. Już mam mu powiedzieć, że chyba go pojebało, ale nie. Myślę, wszystkim tylko Wham
i „Last Christmas” w głowach nie będę taka. Z ciekawości zapytam na co mu te pieniądze. On łapie
się za twarz. Za bardzo dużą twarz. Mówi, że chce się stąd wynieść. Ma już dość sprzedawania pierników. Nienawidzi tego miasta.
-Ja też.- mówię do niego.
– Powiedz mi co tu się dzieje?– pytam.
– Budują.- mówi.
– To widzę, ale co ?–
– Nową stację. – odpowiada.
-Nową stację? – patrzę na niego i wierzyć mi się nie chce.
-Tak.-
– A jak ona się będzie nazywać?–
– Nie wiem. Zobacz, widzisz ten wyświetlacz na górze, za Tobą?–
Odwracam się. Stoi słup. Pełno wiszących, strzelających prądem kabli. W tym mieście zawsze wszystko było zjebane. Ale jest wyświetlacz. Faktycznie. Napis jak za starych czasów na Centralnym. Warszawa – świeci napis nieruchomo. A obok ciągle kręcące się inne literki.
– Dlaczego te litery się ciągle przewijają? –
Teraz to on patrzy na mnie jak na kretynkę.
– Bo nie ma komu zdecydować jak ta stacja ma się nazywać! Taki w tym mieście jest porządek! –
Po chwili wywala wielki stragan jedną ręką i ucieka. No, tak. Komunikacja faktycznie leży w tym kraju
od lat. W stolicy wcale nie jest lepiej. Ta międzyludzka padła dawno temu. Wcale mu się nie dziwię, że uciekł. Nie dał rady. Wołam jeszcze za nim „Arrivederci!”. Ciekawe czy usłyszał.
Staram się jakoś odnaleźć…

No nic. Staram się jakoś odnaleźć w tym warszawskim chaosie. Trzymam w ręce torbę z piernikami. Mam nadzieję, że chociaż dobre. Patrzę na kartkę od biegacza. Wyjmuję telefon. Wpisuje adres
w Google Maps. Jak zwykle to samo. Nie znajduje. A może jeszcze nie wprowadzili. Trudno.
Papier to papier. Trzeba się trzymać starej metody. Mapa zawsze była podstawą poruszania się
w terenie. Nadjeżdża. Gdy widzę ten biało –zielony cud techniki brnący po szynach, łapię głęboki oddech. Zamykam oczy. Co to ma wszystko znaczyć? Wygląda jak jakaś świecąca choinka. To na stacji ludzie marzną, wszędzie dookoła burdel, a tu taki wypasiony pociąg. Obwieszony lampkami. Jak zobaczę Babbo Natale za sterami to chyba padnę. Ze śmiechu. Jedzie. Jedzie. Pierwszy widzę napis.
Pociąg dojeżdża do hotelu. Mrużę oczy. Lata mi lecą, przyglądam się czy aby na pewno do hotelu czy nie do burdelu. Nie, do hotelu. I jakaś literka obok mruga. Znów mrugająca literka. Ściskam w dłoni kartkę. Jeszcze raz patrzę na mapę. „Stacja Hotel B” – napisał biegacz. Naprawdę tak napisał. Staje. W kabinie siedzi Święty Mikołaj. No, kurwa. Zaczynam się śmiać. Ręce mi opadają.
Wracam.
Mam tego dosyć. Myślę, że biegacz miał rację. Wracam. Jadę schodami do góry. Wychodzę. Patrzę stoi. Przy śmietniku. Pieprzony skłony robi. Góra, dół, góra, dół, góra, dół. Podchodzę do niego. Daje mu zapalniczkę.
–Nie, nie dzięki. Mam w domu cały wór takich.– mówi do mnie.
–Nie, weź -mówię. Wyciągam jeszcze piernika. Daje mu. Patrzy na mnie i bierze.
–Jednak nie jedziesz?–
–Nie, nie jadę. Skoro on nie zrobił nic, gdy ja odchodziłam to ja ma, go teraz szukać? A tak w ogóle to, gdzie? Po hotelach czy burdelach?– zaczynam się śmiać.
Biegacz rozpakował piernik, ugryzł kawałek, popatrzył na mnie i powiedział:
– Wiesz co? On jest naprawdę dobry! Masz jeszcze jakąś kartkę?–
Znów otworzyłam plecak. Wygrzebałam starą kopertę i dałam mu długopis. Nabazgrał coś na niej.
Zgiął ją na cztery. Chwycił mnie za dłoń i wcisnął mi kopertę do ręki.
– Przeczytaj jak dotrzesz do domu. Dzięki za piernika. Wesołych Świąt!–
…wiedziałam, że dobrze zrobiłam.
Gdy wróciłam do domu wiedziałam, że dobrze zrobiłam. Szwendanie się po tym cholernym mieście nigdy nie sprawiało mi żadnej przyjemności. Usiadłam przed komputerem. Tak, legginsy to ciągle, legginsy. Nawet te do biegania. Chyba kupię sobie kijki do chodzenia. Już długo o tym myślę.
Przypomniałam sobie o kartce. Sięgnęłam do plecaka i wyjęłam kopertę. Co on mi tam nagryzmolił? „Bądź silną na tyle, aby przebaczyć i zapomnieć, aby zaczekać na to na co zasługujesz.” Nie moje,
ale fajne nie🍀😉 ?” Złożyłam kopertę. O wszystkim chce zapomnieć. Na resztę chce zaczekać.
Krzywd wybaczać nie potrafię. Gdybym umiała wsiadłabym w ten choinkopociąg jadący nie wiadomo gdzie. Widocznie na to nie zasłużyłeś. A może ta stacja jeszcze wcale nie istnieje?