Sufit. Ściana. Sufit. Ściana. Sufit. I tak od 40 minut. Za oknem powoli zaczyna się przejaśniać. Nie ma sensu już leżeć. Z oczami wbitymi w sufit. Albo w ścianę. Popatrzyła na zegarek – 5 :48. Właściwie to tak naprawdę może już wstać. Podeszła do szafy i wyciągnęła szufladę z bielizną. Krytyczne spojrzenie uśmierciłoby nawet i tak nieżywe majtki. Co to w ogóle jest? Jakaś inna epoka, jak ze spadku po prababce co miała wyjątkowo kiepski gust. Zrezygnowana przysiadła na podłodze….